Hej kochane wojowniczki. Nie było mnie sporo czasu, ale cały czas walczę. Problem w tym, że niestety z marnym skutkiem :( Wymazy, o których wspomniałam w ostatnim wpisie wyszły negatywnie- było hurra, ale nie do końca, bo nadal nie wiedziałam się co powoduje u mnie stan zapalny. Nadal przyjmuję wlewy- ograniczone zostały one do 1 na 3 tyg. Do tego miałam przepisany Equoral 2x1 tabl w dawce 25 mg oraz 1/2 tabletki Medrolu w dawce 16 mg- obecnie już ich nie biorę.
Wszystko wyglądało na to, że in vitro zbliża się wielki krokami... Ale chyba w pewnym momencie włączył mu się bieg wsteczny, bo obecnie zamiast coraz bliżej jesteśmy chyba coraz dalej :(
Ale po kolei... Zaczęło się od mojej "pięknej" wyhodowanej torbieli, która urosła do rozmiaru 6x5 cm i za nic w świecie nie chciała zejść. Przez prawie 2 tyg brałam lek Proverę na jej wchłonięcie 2x1 tabl dziennie dawka 10 mg. USG po zastosowaniu leku pokazało, że torbiel nadal jest, nadal taka duża jak była- pomimo wcześniejszej miesiączki i sporej dawki progesteronu. Lekarz kazał kontynuować Proverę, a jeśli nie zejdzie torbiel to punkcja w Ostravie (jedyne 720 zł za tą przyjemność). Coś mnie tknęło i napisałam do lekarza czy przypadkiem nie jest u mnie tak, że progesteron z leków typu Luteina, Duphaston czy Provera nie wchłania się, ponieważ kiedyś miałam robione badanie progesteronu po owulacji i 10 dniach brania progesteronu, a wynik był dosyć słabiutki. Dr Kluszczyk odpisał mi, że mam przyjechać sobie po lek Gynprodyl. Zaczęłam go brać- na własną odpowiedzialność i z podowu focha na wszystko, bo już naprawdę miałam dość- w dawce 200 mg 1 tabletka. Na początku przez pierwsze dwa dni wzięłam sobie 2x1 tabletkę, ale kiedy bardzo źle się poczułam przeszłam na 1 tabletkę. 6 dni tego leku i powtórzyłam USG. Najpierw dr Kluszczyk nie chciał ze mną gadać- podśmiewał się, że już nie czyta moich wiadomości na WhatssUpie, bo ja i tak robię co mi się podoba :P Kazał się rozebrać do badania. Położyłam się i czekałam jak na ścięcie, bo strasznie chciałam uniknąć tej punkcji, która nic by nie wniosła oprócz ściągnięcia wody z torbieli, a niecałe 6 m-cy temu miałam pełną narkozę do laparoskopii. Lekarz z uśmiechem stwierdził, że szkoda, że nie wybrałam się na medycynę, bo dobrze sobie wykminiłam z tym progesteronem i torbiel prawie zeszła :) Został "pęcherzyk" wielkości około 2,5 cm. Ale byłam szczęśliwa!!! Nie było konieczności robienia punkcji! Dr Kluszczyk zaczął się zastanawiać na wcześniejszej wizycie czy przypadkiem nie jest tak, że ta torbiel zrobiła się po lekach Equoral oraz Medrol i kazał je odstawić. W między czasie, przed kolejnym USG miałam zrobić powtórne badania IMK oraz Treq, żeby sprawdzić jak wlewy pomogły.
Następnego dnia po usg zaczęło się plamienie, więc uznałam, że torbiel zaczyna schodzić. Za tydzień miałam kolejną wizytę w celu omówienia wyników IMK oraz Treq. I znowu kolejna załamka... Komórki NK po wlewach zamiast spaść wzrosły do 19% :( Lekarz się zdziwił, bo stwierdził, że najwidoczniej nadal mam stan zapalny i on mimo wszystko obstawia mykoplasmę lub ureaplasmę- chlamydia została całkowicie wykluczona, ponieważ przed in vitro musieliśmy z mężem zrobić wirusologi, która obejmowała następujące badania:
- chlamydia trachomatis,
- cytomegalowirus CMV
- HCV przeciwciała,
- Toxoplasma gondi IgG, IgM
- Rubella virus,
- wirus zapalenia wątroby typ B
Te badania ja musiałam wykonać. U męża wirusologia obejmowała:
- chlamydia trachomatis,
- cytomegalowirus CMV
- HCV przeciwciała,
- wirus zapalenia wątroby typ B.
Dr Kluszczyk zrobił mi ponowne USG i stwierdził, że na endometriozę mu to nie wygląda, polipa też nie widać na USG, a nowej torbieli nie ma, więc on obstawia, że jednak głęboko z macicy jest albo myko albo ureaplasma. Zlecił wykonać wymaz głęboko z macicy. Bałam się tego badania jak ognia- uprzedził, że musi mi włożyć patyk głęboko w macicę, żeby pobrać wymaz. Przyjechałam do domu i oczywiście się pobeczałam- następnego dnia miałam 4 rocznicę ślubu i 30 urodziny. Zaczęłam się zastanawiać za jakie grzechy ciągle mamy pod górkę. Wszystko zmierzało do przodu, już była wizja wstępnego spotkania przed in vitro w Ostravie i co? Jak zwykle kolejna kłoda na drodze musiała się pojawić.
Lekarz zrobił wymaz, czekałam na wynik jakoś 4 dni- brak patogenu w zakresie Myko i Ureaplasma. No to co jest do cholery grane, że komórki NK wzrosły? Zapytałam go czy przypadkiem ta torbiel nie spowodowała wzrostu NK- dr Kluszczyk odpowiedział, że może tak być.
Po wysłanym mu wyniku z wymazu lekarz odpisał mi, że mam zrobić badanie AlloMLR wraz z mężem. Pojechaliśmy dzisiaj na to badanie- pytałam o koszt i miało nas kosztować 400 zł. Co się oczywiście okazało? Że badanie kosztuje 400 zł, ale dla jednej osoby, dla dwóch już 800 zł. Fala goryczy się przelała... Powiedziałam do męża, że nawet nie mamy tyle pieniędzy przy sobie, więc wyszliśmy z kolejki do badania. Przyznam szczerze, że MAM PO PROSTU DOŚĆ!!! Dlaczego leczenie niepłodności w Polsce musi kosztować takie horendalne pieniądze?! Dlaczego kobiety w ciąży mają refundowane leki typu Luteina, a kobiety, które STARAJĄ się o ciążę już nie? Pewnie nie jedna z Was pomyśli, że o co ja lamentuję, miałam wydać te 800 zł, bo w końcu dobrowolnie postanowiłam się leczyć. Tak mogłam... Ale problem polega na tym, że nie w tym czasie, bo prawda jest taka, że zbieram grosik do grosika, żeby przeprowadzić się do własnego domu, który ciężko pracą został wybodowany przez mojego męża, bez kredytu i bez pomocy finansowej rodziny. Dla kogoś 800 zł to pestka, dla mnie to 1/3 mojej wypłaty. Prawda jest taka, że chyba bardziej chodzi o wewnętrzny bunt niż o kwestię finansową- bo przecież gdybym chciała mogłabym pożyczyć, pójść po pożyczkę do banku itp. Ale po prostu nie widzę efektów- nie widzę efektów wydanych od stycznia 7 tys na jakieś badania, wlewy, wizyty, leki. I chyba to mnie tak zniechęca- in vitro miało być na wyciągnęcie ręki, a póki co oddala się coraz bardziej z mojego punktu widzenia...
Mąż znosi wszystko ze stoickim spokojem- u nas to ja wszystko bardziej przeżywam, płaczę, lamentuję, załamuję się itp. Ale dziś powiedziałam sobie dość... Nie dam rady póki co tego ciągnąć. Skupimy się teraz na wyprowadzce, bo już zbliża się wielkimi krokami. Po wprowadzeniu się kupimy sobie pieska- będzie piesek do podzielenia się naszą potrzebą kochania kogoś... A o in vitro pomyślimy później, kiedy odłożymy trochę pieniędzy na nie :(
Najgorsze jest to, że taka patowa sytuacja utwierdza mnie w przekonaniu, że nigdy się nie uda. Ciężko znaleźć nowe pokłady wiary, że nastąpi ten cud i kiedyś będziemy rodzicami...