Dziś znam już wynik drugiej inseminacji- niestety beta negatywna... Dziękuję wszystkim, którzy trzymali za mnie kciuki, dziękuję wszystkim, którzy mi dobrze życzyli i wspierali.
Przyznam szczerze, że nawet nie płakałam. Nie wiem dlaczego, po prostu po 3 latach chyba nabrałam pokory, dystansu do tego wszystkiego, przyjęłam do wiadomości, że choćbym zaplanowała wszystko od A do Z i tak ten perfidny los sprawi, że mój plan się nie powiedzie. Z jednej strony chciałam płakać- bo tak przecież wypada, jestem staraczką i przecież powinnam płakać po kolejnej życiowej porażce, powinnam płakać, że zamiast oznajmić mężowi: kochanie, zostaniesz tatą!, musiałam mu oznajmić: przykro mi, ale znowu się nie udało.
Mamę poinformowałam smsem. Kiedy wróciła z pracy miała minę zbitego psa i próbowała wybadać jak się czuję. A jak ja się czułam? Z jednej strony pokonana- dlatego, że nawet lekarz podczas ostatniego monitoringu napomknął, że coś czuję, że to będzie mój cykl, dlatego, że inseminację miałam w dzień ojca i Pani na recepcji śmiała się, że mąż robi sobie prezent. Z drugiej strony ulżyło mi, bo postanowiliśmy z lekarzem, że jeśli druga inseminacja nie wyjdzie to robimy laparoskopię z histeroskopią wraz z oceną drożności jajowodów i kauteryzację prawego jajnika. Czekam tylko, aż zadzwonią mi z terminem zabiegu, bo podobno trzeba będzie czekać do listopada.
Z jednej strony bardzo mi przykro, że znowu zwiodłam jako kobieta, że jestem beznadziejna, że nie potrafię zajść w ciąży, jestem beznadziejną żoną, bo nie potrafię uczynić męża ojcem, jestem beznadziejną córką, bo nie potrafię uczynić z rodziców dziadków... Z drugiej strony cieszę się, że na jakiś czas odpuszczamy, że znowu sex stanie się przyjemnością, a nie tylko mechanicznym aktem bo musimy TERAZ chociaż mąż jest zmęczony albo ja nie mam ochoty, że nie będę mieć wyrzutów sumienia kiedy wypiję wino, kiedy w dni owulacji wypadnie wyjazd na weekend z mężem i będę musiała przekładać USG.
Odpuszczam starania pod względem stymulacji lekami, bo obecnie mój organizm to ruina- włosy wypadają mi garściami, łącznie z utratą brwi, waga poszła do góry, źle się czuję, mam problemy z koncentracją i spadek libido. 7 cykli z CLO i jeden z Lamettą dały mi ostro popalić i czas skupić się na poprawie zdrowia. Mam sporo, bo około 20 kg do utraty, także czeka mnie długa walka o lepsze zdrowie, o nową, lepszą JA. 18 lipca mam wizytę u dietetyk. Zdecydowałam się na fajny program odchudzający, w cenie mam pierwszą wizytę, dietę rozpisaną na 7 dni, 8 wejść na kapsułę VACU (a na niej mi zależy ze względu na mój brzuch) oraz 4 konsultacje z trenerem personalnym. Pierwszym moim celem obecnie jest zadbanie o siebie, o swoje zdrowie, o swój stan psychiczny, a jeśli w tym procesie "skutkiem ubocznym" będzie ciąża to będę najszczęśliwsza na świecie :)
Nie przestałam wierzyć, że kiedyś się uda, ale na razie potrzebuję odpoczynku od przeliczania dni cyklu, monitoringów, mocnych leków, nacisków na sex w dane dni kiedy lekarz zalecił. Cieszę się, że mam wsparcie i pełną akceptację ze strony męża- wiem, że też mu przykro, że się nie udało, że nie będzie jego małego Andrzejka, ale też wiem, że się martwi o mój stan zdrowia i chce, żebym się czuła dobrze sama z sobą. Chcę teraz schudnąć do zabiegu, a po laparoskopii zamierzam wrócić do ziół ojca Sroki. W między czasie z lekarstw zostaje przy Miositogynie, koenzymieQ10, wit. D oraz planuje zakupić Femibion. No i oczywiście metformax dopóki nie unormuje wagi i glukozy.
A co najważniejsze? Będę żyć tak jak przed staraniami o dziecko- cieszyć się każdym dniem, czerpać przyjemność z szczęśliwych chwil wspólnie spędzonych z mężem i rodziną, więcej czasu poświęcać siostrzeńcowi i sprawiać sobie małe przyjemności. Niedługo mam nadzieję zacznę więcej uwagi poświęcać urządzeniu domu, planować kuchnię, łazienkę, dodatki do domu. A póki co nadal trzymam za każdą z Was! I życzę jak największej ilości 2 kreseczek na testach! :*